środa, 31 grudnia 2008
Pełen profesjonalizm
„The Orchad” to prawdziwy tygiel gatunków muzycznych. Wright z równą łatwością porusza się po klasycznym soulu, jazzie, funku czy bluesie. Otwierający album „Coming Home” może mylić co do temperamentu i tępa płyty. Im dalej tym lepiej. Już kolejna piosenka „My Heart” wyraźnie przyspiesza tempo. Subtelna instrumentacja wszystkich utworów pozwala na doskonałe wysunięcie się na plan główny niezwykłego wokalu Lizz.
Niewątpliwym numerem jeden płyty jest „Leave Me Standing Alone”, cudownie kołyszące i przywodzące na myśl najlepsze tradycje bluesowe. Sądzę, że wielu współczesnych wykonawców piekielnie zazdrości Wright jej ogromnej muzykalności i potężnej charyzmy. To właśnie osoba wokalistki jest głównym powodem, dla którego album wręcz wypada mieć w swoich zbiorach. Im więcej razy wsłuchujemy się w brzmienie głosu Amerykanki doskonale połączonego z subtelnymi aranżami, tym więcej odnajdujemy ukrytych detali, które powodują, iż płyta nie jest w stanie się znudzić.
Wielkość Lizz Wright polega także na tym, że wie kiedy odpuścić. Nie zamęcza słuchacza, stawiając wyłącznie na moc głosu. Potrafi nim doskonale operować, zmieniając silny, czarny wokal na delikatny, łkający, subtelny muzyczny płacz, który dogłębnie przejmuje, jak np. w piosence „Speak Your Heart”.
„The Orchad” to jedno z najlepszych wydawnictw roku 2008, a Wright udowadnia, że jest artystką klasową i w pełni profesjonalną. Nigdy nie zawodzi, nie schodzi poniżej ustalonego, wysokiego poziomu. Głęboko wierzę, że jej rozwój będzie nadal trwał, choć nie wyobrażam sobie, żeby kolejna płyta mogła być lepsza od „The Orchad”.
Lizz Wright
"The Orchad"
Verve Forecast, 2008
piątek, 19 grudnia 2008
Księżniczka zmienia się w Królową
Najnowsze dokonanie bije wprost na głowę płytę „Hard Candy” Madonny. Na „Circus” jest ostro i do bólu przebojowo. Piosenki skrojone są na miarę radiowych potrzeb. Większość utworów ma zatrważającą wręcz szansę na stanie się wielkimi hitami. Agresywne melodie i rytmy, przycięte dokładnie tak jak trzeba.
Z całą pewnością singlowy „Womanizer” jest najmocniejszym punktem płyty. Ostry, bezkompromisowy, z pazurem. Takiej Britney wszyscy wyczekiwaliśmy lata. Tytułowy „Circus” z łatwo wpadającą melodią także nie prezentuje się gorzej. „Shattered Glass”, mimo że przycięty na klubową modłę, nie drażni. Na całe szczęście oprócz piosenek tanecznych znalazło się trochę miejsca dla ballad, wśród których zdecydowanie wyróżnia się „Out From Under” oraz przyjemnie kołyszący „Blur”.
W czym tkwi tajemnica jakości płyty? Może w tym, że Spears nie zawierzyła tym, którym wierzą obecnie tysiące artystów (Timbaland, Kanye West, Pharrell Williams), a konsekwentnie poszła drogą, którą zarysowała już albumem „Blackout”. Nie zapuściła się w rejony mdłego R&B (zresztą gatunek ten zaczyna być tak dogłębnie eksploatowany przez popowe gwiazdki, że ciężko obecnie go określić), nie utonęła w nijakich beatach i żałośnie oczywistych melodiach.
Płyta „Circus” to przemiłe zaskoczenie sprezentowane przez Britney na koniec roku. I choć jest to album niezwykle wprost przebojowy, można polemizować, czy także najbardziej ambitny, czy głos Spears warty jest choćby złamanego grosza, a jej zachowanie stosowne... Pewnym jest natomiast, że oto dojrzała wokalistka wypuściła na światło dzienne swój najlepszy w karierze album.
Britney Spears
"Circus"
Jive, 2008
poniedziałek, 15 grudnia 2008
Rozczarowujący Sweat
„Just Me” to twór mierny. Nie ma na nim ani jednej kompozycji, która pewnie przebijałaby się przez całą masę piosenek innych wykonawców z pogranicza R&B. Sweata nie ratują ani słowa (nieznośnie banalne i płytkie) ani zupełnie przeciętny głos. Jedną z niewielu mocnych kompozycji jest „Girl Of My Dreams”, przyjemnie kołysząca i korzystnie wyróżniająca się na tle poprzedniej piosenki „The Floor”, gdzie głos Sweata – z nie do końca znanych mi przyczyn - staje się po kilku sekundach nie do zniesienia. W warstwie muzycznej zupełnie przyjemnym wydaje się także „Just Wanna Sex You”. O tekście tej "nastrojowej ballady" mówić nie będę i pozwolę sobie rzecz przemilczeć.
Nowa płyta Keitha Sweata wypada blado przy swoich poprzedniczkach z czasu, kiedy artysta z Harlemu dopiero debiutował. Na „Just Me” drażni brak „żywych” instrumentów, cała masa często okropnej, niemiłosiernie drażniącej uszy elektroniki oraz wcześniej wspominane słowa piosenek, które w większości kwalifikują się na żenujący poziom debiutującego nastolatka.
Zawsze ze smutkiem obserwuję powolne osuwanie się w przestrzeń szarości i nieznośnej przeciętności osób, które albo rokowały, albo faktycznie były kiedyś świetnymi wykonawcami. „Just Me” nie broni się kompletnie niczym, nawet głos Sweat jest kompletnie nieinteresujący. Przykro patrzeć, kiedy jak grzyby po deszczu z wytwórni wychodzą płyty mające na celu jedynie zaspokojenie potrzeb finansowych artystów. Keithowi jeszcze dziś udało się „wepchnąć” co niektórym nieświadomym fanom swój najnowszy produkt. Następnym razem będzie jednak musiał postarać się nieco bardziej, bo zaufanie nadszarpnął tym razem zbyt mocno.
Keith Sweat"Just Me"
Rhino, 2008