środa, 31 grudnia 2008

Pełen profesjonalizm

Zaledwie dwudziestoośmioletnia Lizz Wright na swoim trzecim krążku nadal urzeka głębokim, niepowtarzalnym głosem i pięknymi melodiami.

„The Orchad” to prawdziwy tygiel gatunków muzycznych. Wright z równą łatwością porusza się po klasycznym soulu, jazzie, funku czy bluesie. Otwierający album „Coming Home” może mylić co do temperamentu i tępa płyty. Im dalej tym lepiej. Już kolejna piosenka „My Heart” wyraźnie przyspiesza tempo. Subtelna instrumentacja wszystkich utworów pozwala na doskonałe wysunięcie się na plan główny niezwykłego wokalu Lizz.

Niewątpliwym numerem jeden płyty jest „Leave Me Standing Alone”, cudownie kołyszące i przywodzące na myśl najlepsze tradycje bluesowe. Sądzę, że wielu współczesnych wykonawców piekielnie zazdrości Wright jej ogromnej muzykalności i potężnej charyzmy. To właśnie osoba wokalistki jest głównym powodem, dla którego album wręcz wypada mieć w swoich zbiorach. Im więcej razy wsłuchujemy się w brzmienie głosu Amerykanki doskonale połączonego z subtelnymi aranżami, tym więcej odnajdujemy ukrytych detali, które powodują, iż płyta nie jest w stanie się znudzić.


Wielkość Lizz Wright polega także na tym, że wie kiedy odpuścić. Nie zamęcza słuchacza, stawiając wyłącznie na moc głosu. Potrafi nim doskonale operować, zmieniając silny, czarny wokal na delikatny, łkający, subtelny muzyczny płacz, który dogłębnie przejmuje, jak np. w piosence „Speak Your Heart”.


„The Orchad”
to jedno z najlepszych wydawnictw roku 2008, a Wright udowadnia, że jest artystką klasową i w pełni profesjonalną. Nigdy nie zawodzi, nie schodzi poniżej ustalonego, wysokiego poziomu. Głęboko wierzę, że jej rozwój będzie nadal trwał, choć nie wyobrażam sobie, żeby kolejna płyta mogła być lepsza od „The Orchad”.

Lizz Wright
"The Orchad"
Verve Forecast, 2008

Brak komentarzy: