czwartek, 1 stycznia 2009

Taneczny Seal

„System” to płyta bardziej niż przyzwoita, jednak po jej przesłuchaniu pozostaje pewien niedosyt.

Pod względem muzycznym, całość prezentuje się jako bardzo kulturalne, klubowe granie. Śmiem jednak przypuszczać, że starzy fani Seala będą zawiedzeni. Brak tu przejmujących ballad i romantycznych melodii. Album wypełniony jest utworami energicznymi, szybkimi, wpasowującymi się w hitową, taneczną konwencję muzyki popularnej. Już otwierający “If It’s In My Mind, It’s On My Face” doskonale ukazuje charakter płyty.

Całe mnóstwo tu świetnych utworów, jak choćby „Loaded”, tytułowy „System”, beztroski „Dumb”, czy niezwykle interesująca piosenka „Immaculate”, z niesłychaną wręcz muzyczną przestrzenią, przywodzącą na myśl „Stranger In Moscow” Michaela Jacksona. W czym jednak tkwi „problem”? Cóż, piosenki o takim stopniu trudności i komplikacji wokalnej mogłyby z powodzeniem wykonywać Britney Spears lub Madonna, u których śpiew nie jest największą zaletą. Jednak rzeczy takich nie wypada podejmować Sealowi, który – jak wiadomo nie od dziś – obdarzony jest jednym z najpiękniejszych głosów w historii muzyki rozrywkowej.

Dzięki Bogu ktoś, kto tworzył „System” zdołał otrząsnąć się z głośnych beatów towarzyszących utworom i pozwolił zaśpiewać artyście dwie ballady – piękne „Wedding Day” w duecie z Heidi Klum oraz zupełnie fenomenalne „Rolling”. Takiego Seala kocham i mogę słuchać dnie i noce.

Mimo, że „System” to kawał dobrego dyskotekowego grania, jest to najsłabszy album w karierze Brytyjczyka. Ale czy facetowi z takim głosem da się nie przebaczyć?

Seal
"System"
Warner Brothers/Elektra/Atlantic, 2007

środa, 31 grudnia 2008

Pełen profesjonalizm

Zaledwie dwudziestoośmioletnia Lizz Wright na swoim trzecim krążku nadal urzeka głębokim, niepowtarzalnym głosem i pięknymi melodiami.

„The Orchad” to prawdziwy tygiel gatunków muzycznych. Wright z równą łatwością porusza się po klasycznym soulu, jazzie, funku czy bluesie. Otwierający album „Coming Home” może mylić co do temperamentu i tępa płyty. Im dalej tym lepiej. Już kolejna piosenka „My Heart” wyraźnie przyspiesza tempo. Subtelna instrumentacja wszystkich utworów pozwala na doskonałe wysunięcie się na plan główny niezwykłego wokalu Lizz.

Niewątpliwym numerem jeden płyty jest „Leave Me Standing Alone”, cudownie kołyszące i przywodzące na myśl najlepsze tradycje bluesowe. Sądzę, że wielu współczesnych wykonawców piekielnie zazdrości Wright jej ogromnej muzykalności i potężnej charyzmy. To właśnie osoba wokalistki jest głównym powodem, dla którego album wręcz wypada mieć w swoich zbiorach. Im więcej razy wsłuchujemy się w brzmienie głosu Amerykanki doskonale połączonego z subtelnymi aranżami, tym więcej odnajdujemy ukrytych detali, które powodują, iż płyta nie jest w stanie się znudzić.


Wielkość Lizz Wright polega także na tym, że wie kiedy odpuścić. Nie zamęcza słuchacza, stawiając wyłącznie na moc głosu. Potrafi nim doskonale operować, zmieniając silny, czarny wokal na delikatny, łkający, subtelny muzyczny płacz, który dogłębnie przejmuje, jak np. w piosence „Speak Your Heart”.


„The Orchad”
to jedno z najlepszych wydawnictw roku 2008, a Wright udowadnia, że jest artystką klasową i w pełni profesjonalną. Nigdy nie zawodzi, nie schodzi poniżej ustalonego, wysokiego poziomu. Głęboko wierzę, że jej rozwój będzie nadal trwał, choć nie wyobrażam sobie, żeby kolejna płyta mogła być lepsza od „The Orchad”.

Lizz Wright
"The Orchad"
Verve Forecast, 2008

piątek, 19 grudnia 2008

Księżniczka zmienia się w Królową

Britney Spears – początkowo księżniczka popu, dziś walcząca o tytuł królowej. Krążkiem „Circus” rozwiewa wszelkie wątpliwości, komu należy się berło w kategorii pop.

Najnowsze dokonanie bije wprost na głowę płytę „Hard Candy” Madonny. Na „Circus” jest ostro i do bólu przebojowo. Piosenki skrojone są na miarę radiowych potrzeb. Większość utworów ma zatrważającą wręcz szansę na stanie się wielkimi hitami. Agresywne melodie i rytmy, przycięte dokładnie tak jak trzeba.

Z całą pewnością singlowy „Womanizer” jest najmocniejszym punktem płyty. Ostry, bezkompromisowy, z pazurem. Takiej Britney wszyscy wyczekiwaliśmy lata. Tytułowy „Circus” z łatwo wpadającą melodią także nie prezentuje się gorzej. „Shattered Glass”, mimo że przycięty na klubową modłę, nie drażni. Na całe szczęście oprócz piosenek tanecznych znalazło się trochę miejsca dla ballad, wśród których zdecydowanie wyróżnia się „Out From Under” oraz przyjemnie kołyszący „Blur”.

W czym tkwi tajemnica jakości płyty? Może w tym, że Spears nie zawierzyła tym, którym wierzą obecnie tysiące artystów (Timbaland, Kanye West, Pharrell Williams), a konsekwentnie poszła drogą, którą zarysowała już albumem „Blackout”. Nie zapuściła się w rejony mdłego R&B (zresztą gatunek ten zaczyna być tak dogłębnie eksploatowany przez popowe gwiazdki, że ciężko obecnie go określić), nie utonęła w nijakich beatach i żałośnie oczywistych melodiach.

Płyta „Circus” to przemiłe zaskoczenie sprezentowane przez Britney na koniec roku. I choć jest to album niezwykle wprost przebojowy, można polemizować, czy także najbardziej ambitny, czy głos Spears warty jest choćby złamanego grosza, a jej zachowanie stosowne... Pewnym jest natomiast, że oto dojrzała wokalistka wypuściła na światło dzienne swój najlepszy w karierze album.

Britney Spears
"Circus"
Jive, 2008

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Rozczarowujący Sweat

Niemłody już Keith Sweat swoją najnowszą płytą rozczarowuje. Nie jest to może najgorszy album roku, ale z pewnością po jego wysłuchaniu pozostaje znaczny niedosyt.

„Just Me” to twór mierny. Nie ma na nim ani jednej kompozycji, która pewnie przebijałaby się przez całą masę piosenek innych wykonawców z pogranicza R&B. Sweata nie ratują ani słowa (nieznośnie banalne i płytkie) ani zupełnie przeciętny głos. Jedną z niewielu mocnych kompozycji jest „Girl Of My Dreams”, przyjemnie kołysząca i korzystnie wyróżniająca się na tle poprzedniej piosenki „The Floor”, gdzie głos Sweata – z nie do końca znanych mi przyczyn - staje się po kilku sekundach nie do zniesienia. W warstwie muzycznej zupełnie przyjemnym wydaje się także „Just Wanna Sex You”. O tekście tej "nastrojowej ballady" mówić nie będę i pozwolę sobie rzecz przemilczeć.

Nowa płyta Keitha Sweata wypada blado przy swoich poprzedniczkach z czasu, kiedy artysta z Harlemu dopiero debiutował. Na „Just Me” drażni brak „żywych” instrumentów, cała masa często okropnej, niemiłosiernie drażniącej uszy elektroniki oraz wcześniej wspominane słowa piosenek, które w większości kwalifikują się na żenujący poziom debiutującego nastolatka.

Zawsze ze smutkiem obserwuję powolne osuwanie się w przestrzeń szarości i nieznośnej przeciętności osób, które albo rokowały, albo faktycznie były kiedyś świetnymi wykonawcami. „Just Me” nie broni się kompletnie niczym, nawet głos Sweat jest kompletnie nieinteresujący. Przykro patrzeć, kiedy jak grzyby po deszczu z wytwórni wychodzą płyty mające na celu jedynie zaspokojenie potrzeb finansowych artystów. Keithowi jeszcze dziś udało się „wepchnąć” co niektórym nieświadomym fanom swój najnowszy produkt. Następnym razem będzie jednak musiał postarać się nieco bardziej, bo zaufanie nadszarpnął tym razem zbyt mocno.

Keith Sweat
"Just Me"

Rhino, 2008

piątek, 26 września 2008

The Game na ostro

Jeden z najpopularniejszych amerykańskich raperów, kryjący się pod pseudonimem The Game, wypuścił na światło dzienne swój trzeci album. Co warto podkreślić - niezwykle ostry album.

Jayceon Taylor, czyli The Game długo przekładał premierę swojej trzeciej płyty. Przyznać jednak trzeba, że nie na darmo czekaliśmy. "LAX" jest bodaj szczytowym osiągnięciem rapera, który nie odrzucając swojego ulubionego, gangsterskiego wizerunku potrafi mówić o rzeczach ważnych dla ludzi z najniższych warstw społecznych, a przy tym nie zapominać o stronie muzycznej kompozycji.

Przy najnowszym albumie widać ogromny postęp jaki zrobił The Game - jest nadal ostry, nie marnuje okazji, żeby poużywać wulgaryzmów, ale wszystko co robi jest znacznie bardziej przekonujące niż we wcześniejszych projektach. Płyta ta pokazuje także, że rapera nierzadko ciągnie w rewiry R&B. Wystarczy wspomnieć choćby "Game's Pain" ze znakomitą Keyshią Cole w roli głównej, która - przy pierwszym odsłuchaniu - brzmi jak piosenka kompletnie nie z tej płyty. Do czołówki albumu należy z całą pewnością utwór "LAX Files", który jest doskonałym materiałem na hit. Niezbyt skomplikowana melodia, łatwy refren i doskonałe wprost chórki, które notabene są jedną z najsilniejszych stron płyty. Osobiście, piosenka ta jest moim faworytem.

Bardzo dobrze wypadł także duet z topowym dziś Ne-Yo pt. "Gentleman's Affair", gdzie po raz kolejny muzyczny refren nawiązuje do najlepszych współczesnych produkcji z gatunku rythm&blues. Zupełnie porażającym utworem jest natomiast "My Life" we współpracy z Lil Waynem. Już przy samym, niemuzycznym początku, kiedy to słyszymy krótki dialog i wystrzał z broni, ciarki biegają po całym ciele. Tekst jest niesamowicie mocny, ostry, ale przy tym niezwykle szczery. Nie sposób przy "My Life" uwolnić się od dręczącego uczucia nieopisanego strachu, niepokoju i przygnębienia. Utwór kompletnie powalający z nóg.

The Game zapowiadał, że "LAX" będzie jego ostatnią płytą. Jednak czy przy tak dobrej formie twórczej, w jakiej znajduje się obecnie raper, można żegnać się z publiką? Od dłuższego już czasu obserwuję rozwój Amerykanina i zauważam znaczące postępy, które w niezwykle szybkim tempie zbliżają go do absolutnie najlepszych hip-hopowych produkcji. Po najnowszej płycie wierzę mocno, że pogłoski o śmierci 29-letniego The Game są znacznie przesadzone.

The Game
"LAX"
Interscope Records, 2008

Tekst ukazał się także na stronie www.Wiadomosci24.pl

czwartek, 25 września 2008

Pozytywna zmiana

Trzeci album Lyfe Jenningsa to pozycja niezwykle pozytywnie wyróżniająca się na tle tegorocznych wydawnictw z pogranicza R&B oraz hip-hopu.

Lyfe Jennings - postać nieprzeciętna, obdarzona z całą pewnością niemałym talentem, wykazująca przy kolejnych płytach coraz większą dojrzałość, pomimo młodego wieku. Trzydziestoletni czarnoskóry raper na albumie "Lyfe Change", z łatwością bawi się różnorakimi gatunkami muzycznymi, zręcznie
oscylując pomiędzy R&B, hip-hopem, neo-soulem i rapem. Największą bodaj zaletą najnowszego krążka muzyka, jest właśnie niemożność zaszufladkowania "Lyfe Change" i przyczepienia jej jednej etykietki gatunkowej.

Teksty piosenek są zdecydowanie silną stroną albumu. Jennings wykorzystuje w nich swoje doświadczenia życiowe, pokazuje także, że jest bacznym obserwatorem dnia codziennego. To artysta o niezwykle "otwartym" umyśle i szerokich muzycznych horyzontach. Niebanalne melodie, wyróżniające się na tle całej masy nijakich, sztampowych płyt z gatunku współczesnego R&B okraszone oryginalnym, charakterystycznym głosem Jenningsa, nie pozwalają na przejście obok krążka obojętnie. "Keep On Dreaming" - pierwszy w pełni muzyczny utwór na "Lyfe Change", przyciąga swobodnym, lekkim brzmieniem. "Brand New" nawiązuje zaś do najlepszych tradycji, starego, dziś nieco "przykurzonego" R&B. "Wild, Wild, Wild" przywodzi na myśl gospelowskie melodie. Przy słuchaniu krótkiego "Us" ciarki przechodzą całe ciało pod wpływem wokalu wykonawcy. "Midnight Train" natomiast, jest niejako rodzynkiem wyjętym z ciasta - przyjemnym, niebanalnym utworem, bardziej zbliżonym do brzmienia białego popowego wykonawcy, niż czarnego rapera, z tą jednak różnicą, iż siłą piosenki Lyfe Jenningsa jest nieco zachrypnięty, głęboki, świetny głos, nad którym potrafi doskonale panować.


"Lyfe Change" to album niezwykle udany, na którym każdy znajdzie coś dla siebie. Zabawa i eksperymenty z brzmieniami oraz mieszanka stylów, nie zawsze gwarantuje dzieło najwyższej jakości. W tym przypadku jednak, czarnoskóry Jennings proponuje nam rzecz z absolutnie najwyższej półki.

Lyfe Jennings
"Lyfe Change"

Sony, 2008

Tekst ukazał się także na stronie www.Wiadomosci24.pl

Małostrawne brzmienia egzotyczne

Duet Latynosów kryjących się pod nazwą Pachanga zdążył już zaskarbić sympatię fanów klubowych brzmień. Czy ich nowa płyta spełnia jednak oczekiwania, które podsyciły hity "Loco" i "Close To You"?

Bodaj największy hit wykonawców z Puerto Rico zatytułowany "Loco", na długi czas był numerem jeden wielu parkietów tanecznych w całej Europie. Zwyczajne - wydawałoby się - beaty "wybijane"
jednak w typowy dla muzyki latynoskiej sposób oraz "egzotyczny" język, okazały się strzałem w dziesiątkę i receptą na sukces. Nowa płyta jednak nie mogła być dobra, ponieważ wykonawcy już kolejną piosenką, "Close To You" pokazali, że kolejne utwory będą zwyczajnie wtórne.

Po albumie "La Revolucion De Pura Raza" nie spodziewałam się rewelacji - wszak muzyka kierowana jest do grona odbiorców, którzy wolą pląsać na parkiecie niż kontemplować zasłyszane melodie. Utwór otwierający płytę niejako jednak mnie zainteresował, ponieważ jest delikatnym odejściem od tego co Pachanga robili dotychczas, to znaczy dancehallowych brzmień okraszonych latynoskim ciepłem. Cóż jednak z tego, jeśli zarówno "Calienta" jak i pozostałe piosenki giną w tłumie innych klubowych, reggaetonowych wytworów, nie wyróżniając się kompletnie niczym, pomijając co najwyżej język?

Próba stworzenia piosenki spokojniejszej, niejako tanecznej ballady, również nie wyszła chłopakom z Puerto Rico zbyt dobrze. "Me amas aun" brzmi niczym karykaturalne połączenie utworu o sercowych rozterkach Backstreet Boys, z dziecięcym dancem. Jeśli mogłabym coś doradzić temu quasi hausowemu duetowi - panowie, nie bierzcie na warsztat wolnych melodii!


"La Revolucion De Pura Raza"
jest płytą słabą. We własnych czterech kątach ciężko znosi się nachalne, niejednokrotnie prostackie wręcz brzmienia. Pachanga bronią się jedynie na klubowym parkiecie. Ale tylko o bardzo, bardzo późnej porze...


Pachanga

"La Revolucion De Pura Raza"

Warner Music Poland, 2008

Tekst ukazał się także na stronie www.Wiadomosci24.pl